© 2010-2015 Fundacja Humanites
Zrozumieć świat dziecka
Autor: Jarosław Pytlak Dyrektor Szkoły STO 24 w Warszawie
Gdy drogowskazy są natarczywe,
ludzie odchodzą w przeciwną stronę.
(K.Chyła)
Drogi Rodzicu!
Sądzę, że coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z gwałtownej przemiany, jakiej uległ świat w ostatnich dwóch dziesięcioleciach. Zmiany dotknęły wszystkich dziedzin życia społecznego. Jedną z nich, bardzo ważną dla tych, którzy w sposób szczególny mają do czynienia z młodym pokoleniem, rodziców i nauczycieli, nazwałbym usamodzielnieniem kulturowym dzieci i młodzieży.
W dawnych czasach krąg rodzinny i rówieśniczy dziecka przenikały się wzajemnie i uzupełniały, rzadko sięgając poza najbliższą okolicę miejsca zamieszkania. Dalekie wyprawy były przywilejem najzamożniejszych lub ryzykiem najbardziej odważnych. Wojny szarpały tkankę społeczną, ale nawet one zazwyczaj nie naruszały jej fundamentów. Kolejne pokolenia harmonijnie wrastały w świat dorosłych, przejmując zwyczaje i wartości, a dominacja starszych była bezdyskusyjna. Nawet w czasach, kiedy rewolucja przemysłowa i urbanizacja radykalnie zmieniały stosunki społeczne, autorytet dorosłych trwał niezagrożony.
Wielkie zawieruchy dziejowe XX wieku, których wspomnienie było w okresie mojego dzieciństwa jeszcze bardzo żywe, również nie zdołały w sposób istotny zmienić tego stanu rzeczy. Sam dorastałem w rodzinie, która, mimo mieszkania w wielkim mieście i aktywności zawodowej obojga rodziców, znajdowała dość czasu na wizyty towarzyskie i uroczystości rodzinne, bardzo zresztą dla mnie atrakcyjne i radośnie wyczekiwane. Czas wolny spędzałem wśród kolegów z podwórka. Miałem, co prawda, lekcje angielskiego, moi znajomi chodzili do Pałacu Młodzieży, a wszyscy trawiliśmy trochę czasu na oglądaniu „Zwierzyńca”, „Teleranka” i jakiegoś filmu w sobotni wieczór, jednak dzień bez godziny lub dwóch zabawy na podwórku był stracony. Nasi rodzice również utrzymywali kontakty sąsiedzkie, od okazjonalnych ploteczek przy „pożyczaniu” brakującej szczypty soli, po większe spotkania towarzyskie wokół zastawionego stołu.
Od tego czasu minęło zaledwie nieco ponad ćwierć wieku, a nic nie wydaje mi się już takie, jak dawniej. Sąsiadów mijam w biegu. Podwórkowe grupy rówieśnicze znikły, albo, jeśli istnieją nadal, to najczęściej budzą obawę w otoczeniu. Telewizor jest oknem na świat, przez które obserwuję wojnę w Iraku i klęskę głodu w Sudanie, tymczasem umyka mojej uwadze, że szara kotka, która mieszka w piwnicy naszego domu, właśnie urodziła śliczne kociaki. Zresztą, w piwnicy są nowe okna i tej kotki, być może, w ogóle nie ma. A w moim świecie panują niepodzielnie: komputer, komórka i internet. No i brak czasu.
Myślę, że jako pierwsi przyspieszyli dorośli, przynajmniej w naszym kraju. Po upadku socjalizmu nagle okazało się, że „mieć”, wbrew temu, co głoszono wcześniej, jest bardziej atrakcyjne niż „być”. Samochód, mieszkanie, ciekawy urlop – wszystko stało się możliwe do osiągnięcia, za cenę „tylko” ogromnego wysiłku, poświęcenia i nakładu czasu. A im więcej się osiągnęło, tym więcej pozostało do osiągnięcia – o czym do dziś niestrudzenie przypominają reklamy.
Mijające dwie dekady rewolucji komputerowej i mnożenia kanałów telewizyjnych oraz dziesięć lat rozwoju internetu i telefonii komórkowej, zmieniły radykalnie oblicze świata, ale w jeszcze większym stopniu odmieniły świat dziecka. Nagle, w ciągu kilku zaledwie lat, miejsce od wieków zarezerwowane dla dorosłych zajęły maszyny. Komputer nigdy nie mówi, że nie ma czasu lub jest zmęczony. Internet i komórka pozwalają znaleźć partnera do rozmowy nawet wtedy, gdy w domu nie ma się do kogo odezwać. Dzięki tym urządzeniom młody człowiek może dowiedzieć się wszystkiego, czego dusza zapragnie, a każdą pokrętną informację lub komunikat osoby dorosłej, typu „nie musisz tego wiedzieć”, jest w stanie błyskawicznie uzupełnić z elektronicznego źródła, które zresztą w ten sposób awansuje do rangi bardziej wiarygodnego.
Dorosły – zajęty i zagoniony – stał się również zacofany i do pewnego przynajmniej stopnia – zastąpiony (to odwrotność „niezastąpionego” :).
Komunikacja za pomocą komórek i internetu powoduje, że nawet we własnym domu młody człowiek pozostaje w centrum grupy rówieśniczej, na ogół bardzo licznej i wciąż rosnącej. Lawina informacji narasta, a malejący koszt połączeń dodatkowo ją potęguje. W przypadku kłopotu z akceptacją rzeczywistości dziecko może pogrążyć się w wirtualnym świecie jednej z gier komputerowych, których coraz bardziej wyrafinowane scenariusze skutecznie wciągają duszę i intelekt. Aktywność mediów powoduje, że nie ma tematów tabu, ograniczanie młodemu człowiekowi dostępu do informacji przestaje już nawet być odbierane jako akt wrogi – staje się aktem tak niepojętym, że aż bezsensownym!
Wszystko to składa się na nową, specyficzną odmianę kultury, której współtwórcami i zarazem konsumentami są dzieci i młodzież, korzystające z osiągnięć techniki swobodniej niż sami wynalazcy. Dorośli, także na skutek swojej własnej postawy, znaleźli się na marginesie.
To właśnie nazywam usamodzielnieniem kulturowym młodego pokolenia.
Drogi R.! Im szybciej zrozumiemy opisane tutaj zjawisko, tym większą mamy szansę zachowania wpływu na młodych ludzi, na tyle przynajmniej, by przekazać im pewne wartości, które chcielibyśmy zachować dla przyszłych pokoleń. No i dla siebie – na starość.
* * *
Dorośli często rozmawiają o dzieciach. Zazwyczaj omawiają różne zdarzenia, szukają dróg osiągnięcia pożądanych celów, doprowadzenia, aby dzieci robiły coś, zachowywały się jakoś, były takie-a-nie-inne, słowem, myślą, co zrobić, żeby je wychować. Nader często towarzyszy temu frustracja, bowiem dzieci rzadko kiedy spełniają oczekiwania dorosłych. To zjawisko stare jak świat, już starożytni uskarżali się na młode pokolenie. Dzisiaj jednak sytuacja jest wyjątkowo złożona, bowiem młodzi ludzie, w stopniu wcześniej nieznanym, posiadają własny pogląd na życie, siebie i swoją przyszłość. Intuicja i wiedza nauczyciela podpowiadają mi, że szkoda czasu na frustracje – musimy pilnie zastanowić się, jak powinno wyglądać współczesne wychowanie.
Dorośli deklarują dobre chęci – chcą, by dzieciom było w życiu jak najlepiej, chcą im pomóc odnieść sukces. Niestety, każdy to „najlepiej” rozumie po swojemu i każdy ma własną wizję sukcesu. Ta ostatnia często oparta jest na odwróceniu własnych niepowodzeń życiowych, rzadko zaś na zrozumieniu, co myśli, czuje i pragnie młody człowiek. Tymczasem same dobre chęci nie wystarczą. Żeby pomóc – trzeba rozumieć.
Postępowanie dorosłych wobec młodego pokolenia nasuwa mi porównanie do ekspedycji, która odkrywa nieznaną sobie cywilizację i nie może wyjść ze zdumienia. „Jacyż oni prymitywni?! Ileż ich musimy nauczyć?!”.
Rzeczywiście, napotkani tubylcy chodzą w takich śmiesznych ubraniach, porozumiewają się trudnym do zrozumienia bełkotem, nie czytają książek, spędzają czas na bezsensownych rozrywkach, tańczą dziwne tańce, zdają się nie troszczyć o to, co przyniesie jutro. No i w ogóle nas nie przypominają! Zgroza!
Ekspedycja w najlepszej wierze podejmuje dzieło krzewienia kultury. Po pewnym czasie tubylcy zostają nauczeni lub przymuszeni do właściwego ubierania się, miejsce lenistwa zastępuje ciężka praca, a beztroskę – troska o przyszłość. Niektórym nawet się to podoba i w nowej roli przyłączają się do krzewicieli, aby uszczęśliwiać kolejne cywilizacje. A że większość zatraca radość i sens życia – trudno – uznaje się to jako nieuchronny koszt szerzenia dobra.
Widać w tym podobieństwo do wydarzeń znanych z historii? Owszem –zrozumienie innych cywilizacji zawsze było słabą stroną odkrywców, przepojonych aroganckim przekonaniem, że krzewione przez nich wartości są jedyne słuszne. Tymczasem młode pokolenie, czyli „tubylcy”, posiada dzisiaj realną alternatywę dla tego, co mają im do zaoferowania dorośli „odkrywcy”.
Jeżeli chcemy wychowywać młodzież musimy najpierw zrozumieć jej świat i zaakceptować go. Udawanie, że nic się nie dzieje i wiara, że wystarczy trochę nakazów, zakazów i pedagogicznej „konsekwencji”, aby młode pokolenie ukształtować na nasz obraz i podobieństwo, jest próbą cofnięcia siłą zegara o ćwierć wieku. Wydaje mi się to zadaniem tyleż bezsensownym, co beznadziejnym.
Na szczęście porównanie do ekspedycji ma jeden mankament – zakłada absolutną obcość przybyszów i odkrywanych, podczas gdy my – młodzi i starzy –tworzymy jedno społeczeństwo. Poza tym jest jeszcze dobra wola dorosłych – ona obiektywnie istnieje – i ogromne potrzeby emocjonalne dzieci, w tym nowym świecie wcale nie mniejsze niż ongiś. Dzieci potrzebują naszej miłości, akceptacji, poświęcenia, których braku nie zrekompensuje żadna maszyneria. One potrzebują, my chcemy – trzeba tylko znaleźć płaszczyznę porozumienia. Poszukajmy jej.
Przyjrzyjmy się światu dzieci z odpowiednią dozą szacunku i pokory. Zastanówmy się, co zrobić, by stał się on dla nas bliższy, bardziej akceptowalny; co zrobić, żeby znalazł się w nim kawałek miejsca także dla nas. Pomyślmy, jak przekazać wartości, które są dla nas najcenniejsze.
* * *
A zatem, jaki jest świat młodych ludzi?
Przede wszystkim rozgadany. Roztopiony w morzu słów, symboli, gestów i myśli przepływających we wszystkich kierunkach, szybko chwytanych, często gubionych i powtarzanych. Jest równocześnie bardzo demokratyczny – w morzu słów każdy może się wypowiedzieć i zadecydować, które komunikaty odbierze, na które odpowie. Nie ma w nim barier i tabu – wszystko jest dla ludzi i wszystko powinno im służyć.
Ten świat jest szybki – aż do bólu – i przez to bardzo powierzchowny. Przypomina kalejdoskop. Tutaj młode pokolenie wiernie podążyło ścieżką wytyczoną przez dorosłych. Zauważmy, że miejsce dużej płachty tygodnika „Polityka” już dawno zajął kolorowy zeszyt, w którym rzadko trafia się artykuł dłuższy niż trzy strony. Pół godziny wiadomości telewizyjnych zawiera streszczenie tego, czym żyje cały świat, zaś królem rynku prasowego jest dziennik składający się z głównie z tytułów, zdjęć i wykrzykników.
Świat młodych ludzi jest dla nas nowy, zupełnie inny, egzotyczny. Próba sprowadzenia go do tego, co pamiętamy z dzieciństwa razi brakiem wyobraźni. Na poziomie władzy państwowej prezentują to zwolennicy przywrócenia obowiązkowych, codziennych strojów szkolnych – nie dlatego, że prawdopodobnie nie jest to właściwe rozwiązanie problemu agresji i braku dyscypliny szkolnej, ale dlatego, że gdyby nawet było, brak akceptacji wśród młodych ludzi skazuje ten pomysł na niepowodzenie. Jest on po prostu niezgodny z opisanym tutaj światem młodych – kolorowym, kalejdoskopowym, nastawionym na indywidualność. Osobiście uważam zresztą pomysł umundurowania uczniów po prostu za akt agresji – której ponoć ma zapobiegać!
Na poziomie władzy rodzicielskiej i szkolnej brak zrozumienia egzotyki świata dzieci przejawia się w typowych frustracjach osób dorosłych:
„W ogóle nie czytają książek!” – po pierwsze wcale nie „w ogóle”, bo trochę jednak czytają. Po drugie, jeśli nawet nie czytają, to z innych źródeł uzyskują, często mimochodem, równie dużo informacji, jak kiedyś z książek. Książka jest specyficzną, niezwykle cenną formą przekazu kulturowego, ale kim jesteśmy, by stanowczo wyrokować, w jakim kierunku podąży rozwój kultury?!
„Wciąż ślęczą przy komputerze”. My sami – dorośli – kupujemy im komputery i sami wprowadziliśmy informatykę do programów szkolnych. Sami oczekujemy od nauczycieli, że będą kształcić „nowocześnie”, a tę nowoczesność utożsamiamy z zastosowaniem technologii informacyjnej. Sami wreszcie coraz dłużej siedzimy przed ekranem monitora, także kosztem codziennego kontaktu z dzieckiem.
Zastanówmy się, czy jeśli pół świata spędza dużą część życia przy komputerze, można mieć pretensję do jego młodocianej jednej czwartej, że czyni to samo?!
„Używają komputera tylko do grania”. Już nie – w coraz większym stopniu także do komunikowania się, jako narzędzia pracy i źródła informacji. Poza tym gra może mieć walor kształcący, nawet jeśli tego nie dostrzegamy. Nie jest też granie w większym stopniu stratą czasu, niż, na przykład, czytanie prasowych doniesień na temat życia towarzyskiego gwiazd filmu lub estrady.
„Tylko komórka i komórka!”. Równie dobrze możemy sobie ponarzekać „Wciąż tylko zegarek i zegarek!”. Daliśmy dzieciom do ręki wygodne narzędzie, także we własnym interesie. Korzystamy z niego, dzwoniąc dziesięć razy dziennie, aby dowiedzieć się, co nasza pociecha robi, gdzie jest, jak się czuje i tak dalej. Nie dziwmy się, gdy dziecko robi to samo w sprawach, które są ważne dla niego.
„Nie respektują starszych” – to prawda, dystans bardzo się zmniejszył, w takim, mniej więcej, stopniu, jak Szymon Majewski czy Kuba Wojewódzki skracają go w telewizorze w stosunku do gości swoich programów. Takie wzorce lansują obecnie media, które nie są przecież wytworem dzieci. Niestety, coraz częściej przejmujemy je także my – dorośli.
„Piszą niestarannie, z błędami, w ogóle nie dbają o styl” – przyczyn może być wiele. Na przykład, ktoś w „zerówce” uczył pisać litery zamiast starannie przygotowywać rękę dziecka do pisania. Albo mama, będąc w ciąży, jadła za dużo skażonej sałaty. Albo dziecko chce jak najszybciej zapisać cisnące się pod pióro myśli. Ponadto, nauka starannego i bezbłędnego pisania wymaga czasu, skupienia i wytrwałości. Trudno pogodzić to z obecnym tempem życia. Jeżeli jednak bardzo nam na tym zależy – a powinno – to pierwszy krok powinniśmy uczynić sami. Proponuję – lansujmy hasło: „SMS-y i maile piszę bez błędów!”. Ale ostrzegam, sam czasem tracę cierpliwość, kiedy wystukuję SMS-a z polskimi literami i interpunkcją. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że następne pokolenie ogłosi zniesienie w języku polskim liter „ó”, „ż”, „h” i im podobnych. O ilerz, tfu…, o ileż życie będzie prostsze!
Kalejdoskopowy, rozgadany, dla nas egzotyczny – taki jest świat młodych ludzi. Uzupełnijmy ten obraz jeszcze o to, jaki nie jest.
Nie jest pozbawiony autorytetów, z tym, że współczesny autorytet nie nabiera mocy z racji swojego urzędu albo urodzenia. On musi pozostawać w zgodzie z duchem młodego pokolenia. Dlatego większe wpływy ma wśród młodzieży Jurek Owsiak niż którykolwiek z czołowych polityków. Dlatego ja staram się budować swój niewielki, szkolny autorytet na różnorodności pomysłów, ściskaniu łapek, emocjach przy grze w piłkę, ciekawych lekcjach i pełnych przygód obozach, a nie dostojeństwie dyrektorskiego majestatu.
Ten świat nie jest pusty, ani pozbawiony patriotyzmu. Zna wzruszenia, potrafi cieszyć się i tworzyć, entuzjazmuje sukcesami polskich sportowców – nie znosi jednak utożsamiania patriotyzmu z nudą i zadęciem, ani czczenia dawnych przewag, czy chwalebnych klęsk.
Nie jest również pozbawiony uczuć, choć niektórzy zdają się sądzić, że są one sztuczne, niczym z plastiku. Tak bywa tam, gdzie nie ma czasu na manifestowanie i pielęgnowanie pozytywnych emocji. Z konieczności wzorcem staje się wtedy obrazek z telewizora. Tam, gdzie jest czas, by okazywać sobie miłość, dziecięce uczucia są także „z krwi i kości”. Ale, uwaga, nieodłącznym atrybutem miłości jest szacunek i zrozumienie. Dorosły, który traktuje dziecko, choćby nieświadomie, jak interaktywną zabawkę do zaspokajania swoich ambicji i potrzeb, tylko myśli, że kocha.
Taki jest, moim zdaniem, świat młodych ludzi. Oczywiście, powyższe rozważania są tylko pewnym uogólnieniem wielu obserwacji. Sądzę jednak, że podobnie jak rodzice, patrzący z boku, czasem wnikliwiej i trafniej oceniają szkołę niż nauczyciele, tak ja, obserwując z dystansu przejawy życia rodzinnego setek uczniów, dość trafnie diagnozuję sytuację. Cóż z tej diagnozy wynika dla nas, dorosłych?
* * *
Drogi R.! Poszukując odpowiedzi na tak postawione pytanie proponuję Ci trzy kroki: zaakceptowanie nieuchronnego, aby uniknąć niepotrzebnych frustracji, ustalenie, co jest najważniejsze w wychowaniu i zastanowienie się, jak to osiągnąć.
Nieuchronne wydaje mi się ogromne tempo życia, z którego wynika ciągły brak czasu, powszechna swoboda w dostępie i wymianie informacji, brak możliwości określenia jakiejś obiektywnie „najlepszej” przyszłości dziecka, oraz rosnące poczucie autonomii młodego pokolenia.
Myślę, że wiele osób jest zmęczonych narastającym pośpiechem. Osobiście mam wrażenie błędnego koła – staram się zdążyć ze wszystkim, co mogę zrobić w życiu, wykorzystać do maksimum otwierające się możliwości. Niestety, im więcej robię, tym silniejsze mam poczucie, że jeszcze więcej jest do zrobienia.
Dobrą ilustracją problemu jest ten list. Piszę do Ciebie nie dlatego, że ktoś mi to wpisał w zakres obowiązków, ale z potrzeby podzielenia się myślami, której zaspokojenie stało się dzisiaj możliwe nawet dla takiego amatora jak ja. Mogę ten list zredagować za pomocą komputera, rozesłać pocztą elektroniczną lub powielić – mam na swoje usługi całą współczesną technologię. Równocześnie pracuję (muszę, ale, na szczęście, lubię swoją pracę), przygotowuję i prowadzę zbiórki harcerskie (nie muszę, ale lubię), chodzę na zajęcia sportowe (nie muszę, ale uwielbiam; poza tym ruch jest podobno ważny dla zdrowia), sporadycznie utrzymuję kontakty z dalszą rodziną (jak mógłbym z tego zrezygnować) i z przyjaciółmi (dobrze, że są…). Komputer, telefon i samochód pozwalają mi zmieścić coraz więcej zajęć w jednostce czasu, więc jeśli pojawi się jakiś nowy pomysł, pewnie ulegnę pokusie działania. Tymczasem piszę, a po głowie już chodzą mi kolejne tematy. I natrętne pytanie – które ogniwo w tym łańcuchu przerwać, żeby zwolnić tempo życia?
Niestety, nie potrafię dokonać wyboru, tym bardziej, że równolegle ścigają się z czasem moi najbliżsi. Akceptuję więc to, co przyjmuję za nieuchronne. Przestałem żałować, że nie potrafię siedzieć bezczynnie, lekturę przemycam kradnąc godziny nocy, a niedoczas stał się normalnym stanem mojego życia. Cieszę się, że mam tyle możliwości i mogę z nich korzystać. Ale również przestałem krytykować moją córkę, widząc ją czasami wpatrzoną w telewizor. Nawet trochę jej zazdroszczę, że potrafi jeszcze wyhamować.
Ciekaw jestem, jak ten problem wygląda w Twoim życiu? Czy też, podobnie jak ja, pędzisz i nie bardzo chcesz, albo umiesz się zatrzymać? Czy Twoje dziecko posiada zanikającą w społeczeństwie umiejętność nic-nie-robienia? A może sam bardzo starasz się, by jego czas był szczelnie wypełniony zajęciami? Jeśli tak, to odpuść trochę – życie samo wywiera na nie wystarczającą presję.
Nieuchronność swobody dostępu i wymiany informacji wydaje mi się oczywista, a przekonałem się o tym dobitnie we własnym domu. Jakiś czas temu zagroziłem córce, że w odwecie za narastający za jej sprawą bałagan na moim biurku założę hasło na komputerze podłączonym do internetu. Pociecha zareagowała sugestią, że w takim razie będzie mnie codziennie prosiła o pomoc w ściąganiu informacji niezbędnych do nauki. Po zważeniu „za” (porządek na biurku) i „przeciw” (braki w wykształceniu dziecka, trudna rola pośrednika) zaniechałem walki z nieuchronnym i podjąłem żmudne negocjacje w kwestii zasad korzystania z mojego mebla.
Nowym zjawiskiem, chyba jeszcze nieuświadomionym przez większość dorosłych, jest brak możliwości precyzyjnego ustalenia „najlepszej” przyszłości dziecka. Powróćmy na chwilę do porównań historycznych. Pan feudalny żyjący w średniowiecznym zamku miał pełne prawo przypuszczać, że jego pierworodny odziedziczy tytuł i władzę, po nim stanie się to z kolei udziałem jego pierworodnego i tak dalej. W myśl tego programu życiowego wystarczyło nauczyć się zarządzać majątkiem i wdrożyć do rycerskiego rzemiosła, aby spokojnie zająć swoje miejsce w społeczeństwie. A dzisiaj? Pozycja społeczna bywa dziedziczona jeszcze tylko w kilku korporacjach zawodowych, a i to nie zawsze. Mnogość zawodów jest tak wielka, że same kierunki studiów liczone są w tysiącach, a z każdym rokiem przybywają nowe. Wahania koniunktury i bezrobocie zmuszają do częstej zmiany zajęcia, a system kształcenia i dokształcania wspiera to zjawisko. Co najważniejsze, tempo zmian we wszystkich dziedzinach życia jest tak ogromne, że mamy jedynie mgliste pojęcie o tym, jak będzie wyglądał świat za następnego pokolenia. Człowiek, który mówi, że wie, kim będzie jego dziecko gdy dorośnie, albo jest nadmiernie pewny siebie, albo grzeszy brakiem wyobraźni.
Jeżeli zgodzimy się, że nikt nie wie na pewno, jak będzie funkcjonował świat za lat dwadzieścia, musimy również pogodzić się z tym, że jedynym sposobem przygotowania dziecka na spotkanie przyszłych wyzwań jest wyposażenie go w umiejętność samodzielnego reagowania na zmieniające się warunki. Do tego niezbędne jest wykształcenie wewnętrznej autonomii, na którą składa się gotowość samodzielnego stawiania sobie celów, zdolność wartościowania osób i wydarzeń oraz poczucie własnej wartości. Kształcenie tych cech może być bardzo frustrujące dla osoby przywiązanej do tradycyjnych relacji dorośli – dzieci. Jeśli jednak spętamy umysł dziecka wyobrażeniami, jakie mają o życiu i przyszłości rodzice i nauczyciele, będziemy wychowywać je dla świata współczesnego, a nie tego, który nadejdzie!
To wszystko wydaje mi się nieuchronne. Do czego więc powinniśmy dążyć? O co warto starać się w wychowaniu?
Myślę, że nade wszystko warto rozwijać i pielęgnować pozytywne emocje dziecka. Człowiek pogodny i życzliwy dla otoczenia ma większą szansę na osiągnięcie stanu, który określi mianem szczęścia. Te same cechy, wbrew potocznemu mniemaniu, dadzą mu również przewagę na rynku pracy – większość pracodawców poszukuje ludzi „komunikatywnych i umiejących pracować w zespole”, co nie jest raczej cechą zamkniętych w sobie, nastawionych na sukces ponuraków. Pogoda ducha może być dobrym lekarstwem na stres, przepustką do udanej miłości, szczepionką na niepowodzenia i… pociechą dla rodziców na starość. Po prostu, jak napisała Krystyna Siesicka, „świat lubi ludzi, którzy lubią świat”.
Warto dbać o tak zwane dobre wychowanie, dawniej zwane „kindersztubą”. Zwroty grzecznościowe, dostosowanie języka do adresata, poszanowanie norm zwyczajowych i prawnych obowiązujących w społeczeństwie – to wszystko może zaginąć w codziennym pośpiechu, a przecież istniejąc zapewnia nam poczucie łączności z dawnymi, dobrymi czasy, ułatwia funkcjonowanie w życiu i znakomicie współgra z rozwijaniem pozytywnych emocji.
Wreszcie rzecz równie ważna, a nie tak oczywista, jak poprzednie – rozwijanie u dziecka samodzielności, umiejętności dokonywania wyboru, poczucia odpowiedzialności za swój los. Znaczenie tych cech w świecie, który zmienia się nie do poznania w ciągu mniej niż jednego pokolenia, jest trudne do przecenienia. Tylko one dają nadzieję na sukces, gdy wiedza staje się przestarzała zanim jeszcze trafi do szkolnego podręcznika.
Zwróć uwagę, że wśród tego, o co warto zabiegać nie wymieniłem starannego wykształcenia, choć wydaje się ono dzisiaj niezbędne, a już znajomość języka obcego absolutnie nieodzowna. To jest bardzo ważne, ale wcale, moim zdaniem, nie przesądza ostatecznie o przyszłym powodzeniu życiowym.
Przy wszystkich swoich wadach współczesny świat niesie możliwości edukacyjne, o jakich my mogliśmy tylko pomarzyć. Właściwie każdy ma dzisiaj szansę kształcić się tak długo, jak długo starczy mu zapału. Język obcy, a dokładniej angielski, gości w świadomości dzieci od najmłodszych lat i to nawet bez specjalnych lekcji, po prostu za pośrednictwem komputera, internetu i ścieżek dźwiękowych piosenek i filmów. Tę zmianę dostrzegam szczególnie ostro przez pryzmat osobistego doświadczenia. Jako młody człowiek w ciągu długich dwunastu lat nauki angielskiego mogłem porozmawiać w tym języku w zasadzie tylko z nauczycielem. Owe dwanaście lat przyniosło mi niezłą znajomość języka, okupioną jednak ogromnym znużeniem nauką. Tymczasem podobny poziom znajomości francuskiego osiągnąłem w wieku dojrzałym, właściwie bez żadnych lekcji, dzięki regularnym wyjazdom, a ostatecznie dzięki pobytowi we francuskim szpitalu.
Jestem przekonany, że zdecydowana większość młodych ludzi w przyszłości dobrowolnie lub pod presją okoliczności nawet kilkakrotnie zmieni swój program życiowy. Z tego powodu, doceniając znaczenie starannego wykształcenia, w tym nauki języków obcych, uważam, że priorytetem wychowania powinno być rozwijanie cech osobowości, które ułatwiają harmonijne funkcjonowanie we współczesnym świecie. Kwintesencją mojego poglądu na tę sprawę niech będzie komentarz psychologa, który znalazłem, bodaj w „Newsweek’u”, w artykule poświęconym dzieciom hodowanym…, chciałem napisać „wychowywanym” do sukcesu – „w dorosłym wieku można nauczyć się języka obcego, ale na naukę emocji jest już wtedy za późno”.
Drogi R.!
Wiem, że ostatnie zdania mogą być dla Ciebie niepokojące. W końcu nauczyciel nie powinien pisać, że wykształcenie dziecka nie wydaje mu się problemem najważniejszym. Aby lepiej się rozumieć powinniśmy rozważyć, czym w ogóle jest dzisiaj wykształcenie, bowiem to pojęcie ostatnio także mocno zmieniło swoje znaczenie. Na ten temat napiszę więcej w jednym z następnych listów. Tymczasem przyjmij moje zapewnienie, że jako nauczyciel nie zaniedbam tego, czego dziecko powinno dowiedzieć się i nauczyć w szkole, jednak przede wszystkim będę kształcił pozytywne emocje, uczył samodzielności, prawości i dobrego wychowania.
Taki program wychowawczy nie grozi konfliktem pokoleń. Dzieci i młodzież wciąż posiadają ogromną potrzebę więzi emocjonalnej z dorosłymi, do pewnego wieku przynajmniej identyfikują się z najbliższymi jako wzorcami osobowymi – to wieka dla nas szansa, ale i odpowiedzialność – lubią, gdy życie toczy się w zgodzie z kilkoma fundamentalnymi zasadami, ale również wymagają szacunku, liczenia się z ich zdaniem i stworzenia pola dla samodzielności.
Proponuję, abyśmy teraz zastanowili się, jak to wszystko osiągnąć, nie sięgając przy tym po doktorat z pedagogiki.
* * *
Oto cztery słowa, które zawierają proponowany przeze mnie program działania: uśmiech, dialog, szacunek i zaufanie.
Uśmiech określa styl kontaktów. Nie traktuj go dosłownie, ale raczej jako symbol nacechowanej życzliwością relacji dorosły – dziecko, a także dorosły – świat. Wiem, że nie jest łatwo o uśmiech, kiedy człowiek jest zmęczony, spóźniony, albo zwolniony z pracy, ale wiem również, że pogoda ducha dorosłych sprzyja kształtowaniu pogodnej postawy dziecka. Dziecko słucha uważnie i obserwuje, w jaki sposób jego najbliżsi komentują różne zdarzenia i oceniają ludzi, a następnie bardzo często przejmuje zasłyszane poglądy i powtarza je jako swoje. Dobrze, gdy są to opinie życzliwe.
Zapytasz, czy trzeba się śmiać nawet, gdy sytuacja temu nie sprzyja. Powtórzę – słowo uśmiech jest tylko symbolem, ale tak, trzeba wykazywać pogodę ducha nawet, gdy miotają nami straszliwe emocje. W ten sposób budujemy pozytywne myślenie dziecka. Mnie osobiście przebyta choroba nowotworowa nauczyła, że w obliczu utraty zdrowia wszystkie inne troski tracą znaczenie. To pozwala mi zachować pogodę ducha w sytuacjach, które w obliczu prawdziwego nieszczęścia tylko wydają się trudne.
W ciągłym pośpiechu zapominamy czasami, jak wielkie znaczenie mają najmniejsze gesty i słowa. A przecież jakość kontaktu ma tym większe znaczenie im ten kontakt jest krótszy. Buziak na „dzień dobry” i „do widzenia”, pomachanie ręką zza szyby samochodu, radosny uśmiech na powitanie – to współczesne zamienniki długich zimowych wieczorów spędzonych wspólnie na przędzeniu nici i opowiadaniu baśni. Choć baśni szkoda…
Kolejne magiczne słowo, to dialog.
W rozgadanym, powierzchownie przeżywanym świecie umiejętność nawiązania dialogu daje dorosłemu szansę zapoznania się z tym, czym żyje dziecko. Dialog buduje poczucie wartości młodego człowieka, negocjacje pozwalają mu wyrazić swoje potrzeby.
Tu również bardzo liczy się jakość. Jestem przekonany, że pięć minut udanych negocjacji z dzieckiem ma większe znaczenie wychowawcze, niż godzina głoszenia nawet najmądrzejszych wskazówek i porad. To pierwsze buduje poczucie autonomii młodego człowieka, to drugie kończy się raczej znudzeniem.
Niestety, stosowanie dialogu w wychowaniu jest niełatwe. Wymaga gotowości zaakceptowania opinii dziecka, także wtedy, gdy odbiega ona od naszego wyobrażenia. W przypadku konfliktu zmusza do negocjowania, choć emocje podpowiadają, by uciąć dyskusję i nakazać. Na krótką metę nakaz działa, jednak jeżeli chcemy, by w przyszłości młody człowiek dobrze radził sobie w świecie, musimy nauczyć go, że w udanych negocjacjach dobra wola prowadzi do zadowolenia obu stron.
Dialog nie oznacza rezygnacji ze stawiania dziecku wymagań. Można i należy określić sferę, która nie podlega dyskusji. W ten sposób, życzliwym, ale konsekwentnym postępowaniem, warto wpoić dziecku reguły dobrego wychowania i szacunku dla innych ludzi. Zasady „kindersztuby” mogą nie podlegać negocjacji. W wieku późniejszym, młodzieńczym w podobny sposób warto kształcić również poczucie, że dana komukolwiek obietnica zobowiązuje.
Szacunek obowiązuje obie strony. Wyrazem szacunku dla dziecka jest uzasadnianie, wyjaśnianie poleceń i zakazów, wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. Wyrazem szacunku jest życzliwa troska i rada nawet, gdy problem wydaje nam się mało istotny. Jest nim również dyskrecja i opanowanie ciekawości, jeśli dziecko nie zdradza chęci wtajemniczenia nas w swoje sprawy. W brudnopisie tego listu napisałem: „Interesować się, a nie inwigilować, troszczyć się, a nie prześladować troską, służyć radą, a nie oświecać, być obok, a nie tkwić w centrum życia dziecka.” Na tym może polegać szacunek dla dziecka.
Pojęcie szacunku ma jeszcze inny aspekt. W naszej szkole często obserwujemy, jak dzieci oczekują i uzyskują od rodziców pomoc i poświęcenie w sytuacjach, w których nie jest to niezbędne. Mama czeka w świetlicy, bo synek mówi „jeszcze chwilę” i nie czekając nawet na odpowiedź kontynuuje swoją zabawę. Inne dziecko dzwoni do rodziców, aby ci przywieźli mu coś, o czym zapomniało, a rodzice spełniają to życzenie. Otóż jestem przekonany, że największa nawet miłość i chęć pomocy dziecku nie powinny przesłaniać potrzeby nauczenia go szacunku dla sfery prywatności osoby dorosłej!
Wreszcie zaufanie. Jak pogodzić potrzebę zaufania z troską o bezpieczeństwo i dobro dziecka? Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Niestety, w życiu młodego człowieka mogą zdarzyć różne sytuacje – jeżeli w następstwie którejś dojdzie do dramatycznych następstw – każdy rodzic będzie sobie wyrzucał, że czegoś nie dopilnował, czegoś zaniedbał, że gdyby „coś zrobił”, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie mam odwagi proponować więc konkretnych wskaźników zaufania. Mogę jedynie zasugerować, aby swoją potrzebę poczucia bezpieczeństwa zaspokajać w sprawach niosących zagrożenie dla zdrowia (także psychicznego) dziecka, obdarzając je zaufaniem wszędzie tam, gdzie możliwe następstwa są innej natury. W naszej szkole dzieci biorą aktywny udział w ustalaniu swojego planu zajęć dodatkowych. Nawet pierwszaki mają tutaj możliwość negocjowania z nauczycielem, który ten plan układa. Często to robią i to z powodzeniem, czasem rodzice przychodzą, bowiem dziecko nie potrafi uzgodnić rzeczy ważnej dla całej rodziny, takiej jak pora wychodzenia ze szkoły. Zdarza się jednak również, że rodzice negocjują w zastępstwie dziecka dobór zajęć, ponieważ ono „wolałoby inaczej”, albo „nie wie, co wybrać”. To jest właśnie przypadek, w którym można połączyć zaufanie z kształceniem poczucia odpowiedzialności i wymagać od dziecka, aby taką sprawę załatwiło samo. Konsekwencje ewentualnego niepowodzenia będą absolutnie do przyjęcia.
* * *
Jako dobrą ilustrację treści tego listu przytoczę Ci przykład pewnego ojca, który opowiedział mi, jak inwestuje w swojego 11-letniego syna, interesuje się wszystkim, co chłopiec robi, skrupulatnie obserwuje jego postępy i… denerwuje się, bo ten: „za mało czyta, za dużo siedzi przy komputerze, nie chce chodzić na pływalnię, choć gra w tenisa itd.”. Zwróć uwagę na problem uprawiania sportu.
Ojciec jest przekonany, że pływanie jest pożyteczne dla zdrowia (jego syn nie ma jednak specjalnego wskazania lekarskiego w tej dziedzinie).
Ojciec sam pływał i chce, aby jego dziecko też to robiło.
Dziecko nie chce.
Ojciec się denerwuje. Tymczasem…
Z punktu widzenia wychowania ważne jest tylko to, aby dziecko było aktywne ruchowo. I tak właśnie się dzieje, bowiem chłopiec z zamiłowaniem gra w tenisa.
Gdzie zatem leży problem? Ewidentnie w głowie ojca, który męczy się poczuciem porażki pedagogicznej, podczas, gdy wszystko jest najzupełniej w porządku.
Co można zasugerować ojcu? Żeby pochodził na basen sam, żeby pograł z synem w tenisa, żeby wspólnie z nim zajął się inną dziedziną rekreacji, żeby spojrzał na swoje dziecko z ciekawością, a nie dokładnie sprecyzowanym programem. I przestał się martwić, bowiem jak dotąd, naprawdę nie ma powodu. Kończąc, podzielę się z Tobą jednym z najmilszych doświadczeń, jakie przyniosła mi praca pedagogiczna. Otóż wśród najcenniejszych pamiątek posiadam dyplom, który otrzymałem na zakończenie roku szkolnego 1998/99 od Samorządu Uczniowskiego. Znalazło się w nim takie oto zdanie: „Panu Dyrektorowi w podziękowaniu za to, że szkoła pozwalała uczniom być sobą, zanim zadecydują, kim chcą być”.
Pozdrawiam serdecznie
Jarosław Pytlak