© 2010-2015 Fundacja Humanites
Autor: Jarek Szulski
Posłowie do książki: „Zdarza się”
No właśnie. Zacne pytanie. Po co nam szkoła? Nie jestem teoretykiem, ale obserwuję od lat środowisko nauczycieli i młodzież, postaram się więc w sposób możliwie uporządkowany i przystępny przedstawić, o co mi w ogóle chodzi .
Mogę się zgodzić, że podstawowym zadaniem szkoły jest przygotowanie młodych ludzi do życia. Truizm? Być może. Ale pójdźmy dalej. Lata nauki upływają na rozwijaniu umiejętności profesjonalnych (zawodowych) i społecznych (humanistycznych). Kształcenie uczniów w o b u tych obszarach jest moim zdaniem kluczem do sukcesu. Tymczasem szkoła najczęściej ogranicza się jedynie do rozwijania funkcji profesjonalnej.
Co to oznacza? Ano to, że pokazuje nam, jak być dobrym pracownikiem, jak korzystać z komputera, uczy języków, liczenia, zapoznaje z faktami historycznymi, pomaga w zdobywaniu certyfikatów, zdawaniu egzaminów potwierdzających zawodowe kompetencje. Efektywność szkoły w tym zakresie, a także efektywność poszczególnych nauczycieli, łatwo zmierzyć i ocenić. Dobry nauczyciel to ten, którego uczniowie osiągają doskonałe wyniki na egzaminach, dostają się na studia, wygrywają olimpiady przedmiotowe. Porządny pracownik to taki, który podnosi kwalifikacje, czego dowodem są kolejne dyplomy i świadectwa, zaliczone kursy i szkolenia. Wszystko można policzyć, zmierzyć, zestawić i porównać, a później pokazać na wykresach, kolorowych słupkach. I od razu widać, jest postęp czy go nie ma. A co w takim razie z funkcją humanistyczną szkoły? Z kształceniem społecznym? Co to takiego? W sumie nic ważnego. Ot takie drobiazgi w rodzaju jak być dobrym ojcem, matką, bratem, uczciwym obywatelem, oddanym przyjacielem, w którą stronę się udać, chcąc doświadczyć szczęśliwego życia, jak budować dobre stosunki z ludźmi. Krótko mówiąc, nic nieznaczące duperele.
Może dlatego rzadko kto się nimi w szkołach zajmuje. Bo i są to wszystko działania niemal niemierzalne, a ponadto ich efekty często są odsunięte daleko w czasie. Kto jest dobrym nauczycielem, już wiemy, a kto w takim razie jest dobrym wychowawcą? Jakie musi spełniać kryteria i jak weryfikować efekty jego pracy? Papierkiem? Dodatkowym kursem? Frekwencją uczniów? Bzdury! Ograniczanie się nauczycieli do realizowania profesjonalnej funkcji szkoły i zapominanie o drugim aspekcie edukacji, o jej społecznej i humanistycznej stronie, pociąga za sobą określone konsekwencje w traktowaniu uczniów oraz sposobie uczenia się. Poniższy schamat pomoże choć częściowo uporządkować mój tok myślenia.
Fajnie zapytać jakiegokolwiek nauczyciela, czy traktuje swoich uczniów przedmiotowo. Oburzy się i powie, że absolutnie nie. On traktuje podmiotowo wszystkich, nie tylko uczniów. A jakże. Później doda jeszcze na potwierdzenie kapkę teorii pedagogiki, które jasno nakazują traktowanie ucznia podmiotowo, nawet po partnersku. Jak to się dzieje, że uczniowie mają najczęściej przeciwne zdanie, że czują się w relacjach z belframi jak przedmiot, instrument w ich rękach. Wynika to z prostego faktu, większość nauczycieli nie rozumie, co tak naprawdę oznacza „traktować drugiego człowieka podmiotowo”. I co tu ukrywać, nie jest to znowu takie proste. Aby zanalizować, czy uczeń jest dla nas podmiotem, a nie przedmiotem, trzeba rozważyć dwa podstawowe kryteria, które powinny być w tym wypadku spełnione. Pierwszy miernik to rodzaj akceptacji, jaką obdarzamy młodego człowieka. Drugi to redukcjonizm w podejściu do ucznia lub jego brak (redukcjonizmu rzecz jasna, a nie ucznia). Pochylmy się na początek nad rodzajami akceptacji. Psychologia wyróżnia cztery.
Traktować ucznia podmiotowo znaczy obdarzyć go bezwarunkową akceptacją, ze wszystkimi jej konsekwencjami. To najlepszy sposób, aby młody człowiek zbudował zdrowe i stabilne poczucie własnej wartości, nauczył się empatii i wrażliwości. Część nauczycieli, a nawet rodziców, może być oburzona takim rozumowaniem. Trudno. Zapytają, jak to?
Czy to oznacza, że jeśli uczeń nie wywiązuje się z obowiązków szkolnych, nie odrabia pracy domowej, spóźnia się na lekcję, czy wówczas mamy głaskać go po główce i powtarzać, jak bardzo go lubimy i jaki to on wspaniały? Czy tak sobie pomyślą drodzy nauczyciele? Jasne. Rozumiem to. Ale nie jestem oszołomem. Choć uważam, że owszem, można pogłaskać po główce i potwierdzić pozytywne usposobienie wobec wychowanka. Polecam. Ale warto zrozumieć, że to w żadnym zakresie nie przeszkadza nie zgadzać się na zachowania, które nie są przez nas tolerowane. To, co mówię, nie ma więc nic wspólnego z bezstresowym wychowaniem. Rzecz w czym innym. Uczeń nie odrobił lekcji w ustalonym terminie? Nie ma wątpliwości, postąpił źle. Belfer powinien dać to do zrozumienia, a jeśli trzeba, wyciągnąć konsekwencje. Uczeń przeklina na potęgę? Pogłaskać po główce? Nie, zwrócić uwagę i dać do zrozumienia, że to zachowanie jest nie do zaakceptowania. Tylko jeden ważny aspekt wart podkreślenia: brak akceptacji dla wyodrębnionego zachowania nie musi, a nawet nie może oznaczać braku akceptacji dla człowieka jako podmiotu.
Zrozumieli coś z tego? Mówiąc oględnie, dobrze jest po prostu lubić swoich uczniów. Wspaniale, ale akceptacja bezwarunkowa, będąca co prawda wielkim skarbem, którym możemy podzielić się z wychowankami, nie jest wystarczająca do tego, żeby uznać, iż traktujemy młodych ludzi podmiotowo. Pozostało drugie kryterium. Przypominam, to ten groźnie brzmiący redukcjonizm lub jego brak. Panie, ale o co w ogóle chodzi?
Pomijając definicję redukcjonizmu, którą można znaleźć w pierwszej lepszej encyklopedii lub choćby w internecie (w tym internecie to w ogóle wszystko jest, ciągle tylko słyszę „internet to”, „internet tamto”), spróbujmy wyobrazić sobie ucznia jako samochód. Silnik takiego auta to możliwości, talent, a kierowca to chęci i motywacja najczęściej leniwego nastolatka. Zachowanie ucznia to w takim razie jazda samochodu.
Dzięki możliwościom percepcji człowiek może zmysłami odbierać sygnały i informacje z zewnątrz, następnie je przetwarzać (nazywamy to myśleniem), żeby na końcu uruchomić procesy wykonawcze, czyli działanie. No tak, ale żeby uczeń wykorzystywał w pełni posiadany potencjał, musi chcieć. To dopiero pozytywna motywacja inicjuje, nadaje kierunek i dodaje energii naszym poczynaniom. Możliwości i chęci muszą iść w parze. Mądry jeśli nie będzie chciał, nic nie zdziała. Głupi nawet jeśli będzie zmotywowany, siebie samego nie przeskoczy. Po co to mówię? Ponieważ nauczyciele zwykle zajmują się albo tylko silnikiem (nauczyciel mechanik to nie jest dobry nauczyciel), albo tylko kierowcą. Dlatego nic w szkole nie wychodzi. Celem belfra powinno stać się poznanie zarówno kierowcy, jak i silnika. Prawda to wiedza o całości .
Tak, aby przgotowywane przez nas ferrari nie jeździło całe życie pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, bo przecież może znacznie szybciej. Baaa, ono jest stworzone do szybszej jazdy! Bez pozytywnej motywacji nie ma rozwoju. Każdego dnia wchodząc do szkoły należy pamiętać, że to dobre emocje są najskuteczniejszym motorem twórczych działań. Dominacja negatywnych bodźców, agresji we wzajemnych relacjach, złości i towarzyszącego nauce lęku – cóż, wcześniej czy później zdemontuje psychikę każdego młodego człowieka. A tego przecież nie chcemy, mam rację? I podkreślam, że w żadnym razie nie oznacza to stawiania młodzieży niskich wymagań. Przeciwnie. Dopiero pozytywnie zmotywowany uczeń może naprawdę rozwinąć intelektualne skrzydła. Tymczasem u nas w szkole większość obowiązków odwala się od niechcenia, a sukcesy uzyskuje niskim kosztem, bez pracy i wysiłku. Uważam, że jeśli się czegoś podejmujemy, powinniśmy robić to najlepiej, jak potrafimy, na maksa. Inaczej będziemy bezsensownie tracić czas. Jak sportowcy, którzy podczas treningu dają z siebie wszystko, by na zawodach bić rekordy, tak i my musimy w szkole podnosić podopiecznym poprzeczkę, aby osiągając dorosłość, byli w życiowej formie. Dlatego powtarzam raz jeszcze z pełnym przekonaniem: warto zamienić na lekcjach sposób myślenia naszych uczniów z „muszę” na „chcę”. Nie będzie łatwo, lecz głęboko wierzę, że należy spróbować! Niech uczniowie mierzą własną efektywność i postęp według wewnętrznych, a nie zewnętrznych kryteriów. Innymi słowy, niech pragną być coraz lepsi, a nie jedynie lepsi od innych.
Konsekwencją takich rozważań może być osiągnięcie pedagogicznego efektu w postaci codziennej pracy ucznia, która nie polega jedynie na bezrefleksyjnym, a więc mechanicznym tłoczeniu wiedzy do mózgu. Wróćmy na moment do podstawowego celu edukacji, który zdefiniowałem jako przygotowanie do życia. Należy jednak podkreślić, że miałem na myśli przygotowanie do życia w przyszłości, w nieustannie zmieniającym się świecie. Sensem działań szkoły jest więc, poza kompetentnym przekazywaniem wiedzy, także uczenie (i nauczenie) umiejętności przewidywania oraz podejmowania decyzji w sytuacjach nowych, często trudnych i ryzykowanych. Nauczyciele zwykle tkwią w przekonaniu, iż uczą myślenia, a jakże. Dyktują regułkę, którą młodzież ma później umieć zacytować, a na koniec proszą o podanie przykładu zastosowania nowych wiadomości w praktyce. Większość (zarówno uczniów, jak i nauczycieli) nie rozumie, że nie rozumie. Rozumieć to potrafić zastosować wyuczoną regułę w nowej sytuacji. Czemu niektórzy, nie wiedzieć czemu, wpadają nagle na genialne pomysły lub podejmują odważne a trafne decyzje? Heurystyka – może to jest właśnie prawdziwy postęp. Często postrzegamy różnych ludzi jako niezwykle inteligentnych, ponieważ błyszczą w towarzystwie i na każdy temat potrafią coś powiedzieć. Wspaniale jest mieć szeroką wiedzę, tyle że to niekoniecznie należy wprost wiązać z inteligencją. Z dobrą pamięcią jedynie.
Nauczanie w naszych szkołach zbyt powszechnie polega wyłącznie na wpuszczaniu do mózgu niekontrolowanego strumienia informacji. Na uporządkowanie wiedzy i twórczą refleksję brakuje po prostu czasu. Nauczyciele, choćby mieli najlepsze chęci (i w wielu przypadkach je mają), muszą gonić z programem i są najczęściej przytłoczeni presją zbliżających się egzaminów, które rzecz jasna stanowią najważniejszy, wymierny weryfikator ich kompetencji. Szkoda.
Aby lepiej zrozumieć, co mam na myśli, wyobraźmy sobie, że niespodziewanie otrzymujemy w spadku po dziadku świetnie prosperującą hurtownię części samochodowych. Nagle przychodzi nam zająć się bieżącą działalnością odziedziczonej firmy. Co robimy? Chcąc pozostać na pełnym konkurencji rynku dbamy o to, by mieć na stanie zróżnicowany asortyment. Nie znamy branży, więc przedstawiciele handlowi wciskają nam niemal wszystko, od rzeczy potrzebnych do niepotrzebnych. Po miesiącu mamy taką oto sytuację, że do hurtowni wpływa mnóstwo towarów, ale niewiele wypływa. Mamy bałagan na półkach, nic nie możemy znaleźć, artykuły najczęściej rotujące wcisnęliśmy w najtrudniej dostępne miejsca. Klienci się denerwują, a my marnotrawimy czas i puszczamy energię w gwizdek. Dlaczego?
Ponieważ nie zastanowiliśmy się, co i gdzie ulokować ani dlaczego akurat tam. Podobnie jest z wiedzą, jakiej nabywamy w szkole. Nauce musi towarzyszyć głębsza refleksja. Jeśli nie ma porządku w głowie, nie będzie ani szans na właściwe wykorzystanie osobistego potencjału, ani poczucia własnej wartości.
Dlaczego tak bardzo podkreślam znaczenie funkcji humanistycznej w szkole? Po co się tak upieram, że szkoła ograniczająca się jedynie do wypełniania funkcji profesjonalnej, zawodowej, nie jest szkołą w pełnym tego słowa znaczeniu, a uczniowie kończący taką ułomną placówkę będą w przyszłości znacznie mocniej narażeni na stres, frustrację i depresję?
Człowiek to skomplikowana konstrukcja, a jego psychika jest najczęściej nieodgadniona. Upraszczając, konsekwencją podjęcia przez nauczyciela trudu realizacji funkcji humanistycznej szkoły, postrzegania uczniów jako realnego podmiotu zmniejszy szanse, że w przyszłości nasz wychowanek przyjmie adaptacyjną filozofię życiową (patrz schemat powyżej). A konkretnie? Że nie będzie człowiekiem oceniającym własną efektywność według kryteriów zewnętrznych, a zatem nie będzie sterowany przez kogoś innego. Niestety, fakty są takie, że znakomita większość ludzi przyjmuje w życiu postawę adaptacyjną właśnie, i jest to w pewnym sensie zrozumiałe. Ponieważ sami nie potrafią lub nie mają odwagi wybrać i kultywować własnych wartości, przyswajają wartości otoczenia. Znakomitą część energii poświęcają na zdobycie akceptacji innych ludzi, co niekoniecznie idzie w parze z akceptacją samego siebie. Ważniejsze od budowania i tworzenia staje się robienie dobrego wrażenia. Bo dopiero otrzymana pochwała i okazane przez kogoś zainteresowanie poprawia samopoczucie. Znamy to, prawda? Tego typu osoby należą do przeważającej części społeczeństwa, która wpadnie w depresję po pierwszym upomnieniu od szefa, a strach przed zwolnieniem z pracy nierzadko sparaliżuje jej kreatywność i zdemontuje i tak wiotkie poczucie wartości. Brzmi obco? Nieee, to nasze życie!
A co w zamian? W zamian możemy nie rezygnować z realizacji humanistycznej funkcji szkoły i z podmiotowego traktowania naszych uczniów. Nie dostaniemy za tę dodatkową i trudną robotę premii ani certyfikatu (chyba że od wychowanków). Nie zwiększą nam też pewnie dodatku motywacyjnego i nie pomoże to w błyskotliwym awansie. Jedyną nagrodą może okazać się to, iż podopieczny zbuduje poczucie własnej wartości na tyle silne, by móc w pełni wykorzystywać potencjał intelektualny. Tacy ludzie mogą być postrzegani jako trochę dziwni, ludzie z niską samooceną będą się ich nawet bać. Ale to będzie ich problem, nie naszych wychowanków. Idąc pokazywanym tropem, damy młodym ludziom na tyle dużo siły i wiary w siebie, że sami pokierują swoim życiem. Będą srać na szefa, jeśli jest głupi. Zmiana pracy? Proszę bardzo, żadna tragedia. To oni będą podejmować trudne wyzwania, ryzykowne decyzję, dając sobie szansę na prawdziwy rozwój. To oni będą motorem postępu! To oni będą zmieniać świat! Kreatywni, odporni na stres, z ukształtowanym poczuciem własnej wartości, może nawet bardziej szczęśliwi od innych. A to chyba, obok miłości, sprawy najważniejsze….
Jarek Szulski, Warszawa 2010