© 2010-2015 Fundacja Humanites
Autor: Włodzimierz Zielicz
Oto kilka podstawowych (poza mizerią finansową) przyczyn, dla których polska szkoła jest i pozostanie na razie mało atrakcyjna dla uczniów. Przymus. Biurokracja. BHP. Motywacja.
Nadziwić się nie mogę optymizmowi opinii tak doświadczonej osoby: dyrektor Departamentu Doskonalenia Nauczycieli MEN w dwóch pierwszych rządach III RP, charyzmatyczny lider studiów socjoterapii, wieloletni dyrektor CEO, jak Jacek Strzemieczny wyrażonych w tekście „Szkoła musi być ciekawsza” („GW” z 1.12.09).
Pisze, ilustrując to przykładami, że polska szkoła może być ciekawsza dla uczniów. Ma rację. Ma też rację pisząc, do czego się sprowadzają jego wywody, że dobrze by się stało, gdyby ciekawszą była. Wcale z tego jednak nie wynika, że jego marzenia muszą się spełnić! Jacek Strzemieczny pisze o reformach min. Hall oraz szkoleniach dla nauczycieli jako czynnikach, które sprawią, że polska szkoła musi się stać ciekawsza. Dowodzi to niestety dość powierzchownego rozpoznania przyczyn, dla których nasza szkoła jest jaka jest. Zdaje się sądzić, że funkcjonowanie szkół jest li tylko kwestią stanu świadomości ich dyrektorów i nauczycieli. Jeśli im tylko uświadomić, że warto zadbać o atrakcyjność (i podobne walory) zajęć, jeśli jeszcze podpowiedzieć jak to robić, to oni wręcz rzucą się wprowadzać nowe i atrakcyjne pomysły w życie.
Tak się niestety składa, że funkcjonowanie instytucji, nie tylko szkół, w niewielkim stopniu zależy od świadomości ich pracowników. Decydują o nim mechanizmy społeczno-organizacyjne, mechanizmy i jeszcze raz mechanizmy!
Bez rozpoznania tych mechanizmów oraz ich efektywnej zmiany polska szkoła swojego funkcjonowania nie poprawi w większej skali i na dłużej (zawsze się trochę hobbystów nauczycieli i dyrektorów trafi!). Otóż zmiany wprowadzane przez min. Hall niczego w tej kwestii nie zmieniają, a jeśli już, to na gorsze. Oto kilka podstawowych (poza mizerią finansową) przyczyn, dla których polska szkoła jest i pozostanie na razie mało atrakcyjna dla uczniów.
I. Przymus
Polski uczeń, w przeciwieństwie do swoich kolegów w krajach rozwiniętych, nie ma nawet po ukończeniu gimnazjum prawie żadnego wpływu na to czego, i na jakim poziomie się uczy. Ponad 15 obowiązkowych przedmiotów upchniętych w niecałe 3 lata powoduje, że nauczane są w śladowych wymiarach 1, góra 2, godzin tygodniowo. Co za tym idzie są nauczane naskórkowo, pamięciowo i po łebkach, niezależnie od woli nauczycieli. Jednocześnie większość z nich nie ma żadnego związku z zainteresowaniami i planami życiowymi uczniów. Reforma min. Hall niewiele w kwestii czasu oraz liczby przedmiotów zmienia. Jedyna rzecz, na jaką uczeń ma wpływ, też zresztą w ograniczonym zakresie, to wybór 2-3 przedmiotów nauczanych na tzw. poziomie rozszerzonym (czyli w nieco większym zakresie oraz w wymiarze sięgającym (czasem!) aż 3 godzin tygodniowo.
Na dodatek nasz system szkolny zakłada nie tyle przygotowanie uczniów do czegoś, co z przyjemnością i pożytkiem będą robili w przyszłości (np. czytania książek), co wduszenie w nich wiedzy, która 99,999 proc. z nich do niczego nie będzie potrzebna (np. jaka jest treść pewnej liczby utworów literackich i co mają o nich do powiedzenia literaturoznawcy).
„Z niewolnika nie ma robotnika.” jak powiada znane przysłowie. Tymczasem nawet, gdy matura była czymś bardziej elitarnym od dzisiejszego doktoratu (pod zaborami i w II RP), a wiedzy naukowej było nieporównywalnie mniej, uczeń mógł sobie wybrać profil szkoły {klasyczna, humanistyczna, realna (przyrodnicza) etc.}. Trudno liczyć na entuzjastyczną naukę kilkunastu na raz przedmiotów, trudno liczyć na indywidualne podejście nauczyciela, który uczy kilkuset uczniów i ma na każdego efektywnie aż minutę czasu lekcyjnego tygodniowo. Bez istotnego wpływu ucznia na to jakich przedmiotów i na jakim poziomie się uczy, bez drastycznej redukcji liczby przedmiotów, których uczy się dany uczeń, trudno o atrakcyjność nauki i partnerskie relacje w osiąganiu wspólnych celów przez ucznia i nauczyciela.
II. Biurokracja
W obecnej polskiej szkole liczy się przede wszystkim perfekcyjna dokumentacja. Na jej możliwie pełną kontrolę nastawione jest praktycznie całe funkcjonowanie aparatu zarządzającego oświatą. W najbliższym czasie zyska on potężnego sojusznika w postaci, skądinąd bardzo użytecznej, elektronicznej dokumentacji. Z jednej strony owa dokumentacja, w przeciwieństwie do papierowej, pojemność ma praktycznie nieskończoną, mnożyć się więc będą kolejne „tabelki” do wypełnienia, co każdego prawie decydenta korci bardzo…
Z drugiej strony różni zewnętrzni nadzorcy będą mogli tę dokumentację kontrolować przez Internet już nawet nie ruszając się zza biurka. Wreszcie same dyrekcje szkół zyskają gigantyczny bodziec, ale i potężne narzędzie kontroli nad tym, aby owa dokumentacja była do perfekcji zgodna ze wszystkimi możliwymi przepisami, zaleceniami, programami, procedurami…
Cała energia i nauczycieli i kadry kierowniczej skupi się w jeszcze (!) większym stopniu, co niektórym może się wydać już dziś niewiarygodne, na tym wirtualnym świecie! Dla urzędników liczy się bowiem to, co się daje zapisać – tematy, stopnie, frekwencja, a nie realny świat stojący za tymi zapisami. Tymczasem efektywna szkoła to kontakt człowieka z człowiekiem, a nie miejsce produkcji dokumentacji czy kontaktu urzędnika z petentem. Ważny jest nie fakt, odnotowany, odbycia lekcji, rozmowy z rodzicem czy uczniem etc. tylko ich skutki dla funkcjonowania zainteresowanych stron.
W trakcie IV Kongresu Obywatelskiego, o którym wspomina również Strzemieczny, miałem okazję, podczas edukacyjnego panelu, wysłuchać z ust min. Hall wizję szkoły, jaką tworzą wprowadzane przez nią reformy. Wizja ta była pociągająca. Zanim jednak min. Hall zabrała głos w trakcie ogólnej dyskusji wypowiedziała się pewna gimnazjalna nauczycielka chemii i fizyki. Miała ona drobne z pozoru doświadczenie z nową podstawą programową.
Chciała otóż skorzystać z odbywającego się w Warszawie we wrześniu Festiwalu Nauki i zaprowadzić na którąś z licznych festiwalowych imprez swoje klasy pierwsze. No i nie mogła – dzięki zapisom nowej podstawy programowej powinna zrealizować ileś tam ponumerowanych zagadnień, poświęcając im ustaloną liczbę lekcji. Przełożeni owej nauczycielki uznali, że wyjścia na Festiwal Nauki, choć generalnie bardzo pożytecznego dla rozwoju uczniów, nie da się w owe zapisy podstawy programowej wtłoczyć. Nie bardzo bowiem wiadomo do czego to przypisać. Pani minister wytłumaczyła, że jej w nowej podstawie programowej nie o to szło, a odwiedziny Festiwalu Nauki są w porządku jak najbardziej.
Chyba nikt, łącznie z min. Hall większej uwagi na ten incydent nie zwrócił, a przecież kłopot tej nauczycielki to kapitalny problem wszystkich reform edukacyjnych u nas. Reformatorzy mają jakąś wizję, którą głoszą, która im się podoba i która, generalnie, jest wspaniała. Diabeł, niestety, tkwi w szczegółach. Wizję trzeba przełożyć na przepisy i mechanizmy, a te mogą powodować skutki zupełnie odmienne od założonych. Dyrektor czy wizytator rzadko ma przed sobą ministra czy choćby wice.
Oni mają przed sobą przepisy ustanowione przez tegoż ministra oraz taką czy inną dotychczasową praktykę funkcjonowania instytucji, w której pracuje. Wie, że jego rozliczą formalnie z realizacji przepisu, a nie wizji ministra poznanych osobiście czy za pośrednictwem mediów. Będzie więc działał tak, by nie „dostać po głowie”.
Swoistego sygnału dostarczyła tu i min. Hall. Gdy panowie Legutko (minister i szef CKE) postanowili formą egzaminu gimnazjalnego wymusić czytelnictwo konkretnych lektur, okazało się, już za min. Hall, że w niektórych szkołach akurat tych dwóch książek nie „przerobiono”. Oczywiście absurdalny był sam pomysł egzekwowania dobrej znajomości ich treści (utwory literacko skądinąd też pierwszorzędne nie były!) w parę lat po lekturze. Zamiast głośno powiedzieć, że egzamin nie od tego jest, MEN wysłało z hukiem wizytatorów do sprawdzania w dziennikach zapisów o realizacji lektur.
Ci dyrektorzy, którzy nie uwzględniają takich sygnałów, bardzo szybko sami eliminują się z gry. Podobne zjawisko można było zaobserwować przy poprzedniej reformie. W efekcie medialne, reformatorskie wizje ministrów nie są zbyt istotne – liczą się stworzone przez nich przepisy i mechanizmy. To one zostają i działają nawet długo po odejściu danego ministra i to im trzeba się szczególnie uważnie przyglądać podczas kolejnych reform. Oczywiście zaraz się dowiem, że wizytatorzy będą przeszkoleni, iż Festiwal Nauki jest cacy i coś podobnego pojawi się też na stronie MEN. Tyle, że ani na szkoleniu ani na stronie nie da się enumeratywnie wyliczyć wszystkich takich przypadków. Poza tym dla wizytatora czy dyrektora bezpieczniej jest (klasyczny mechanizm biurokratyczny) kwestionować wszystko co wykracza poza wąską sztampę czyli „realizację” w klasie kolejnych tematów. Jeśli „góra” nakaże czy zaleci puścić, to oni się podporządkują, ale mało komu będzie się chciało z bezpośrednią władzą boksować i pokazywać, że ona nie ma racji. Zwłaszcza, że władza bywa pamiętliwa…
III. BHP
Praktycznie wszystkie aktywne i ciekawe formy prowadzenia zajęć, a już szczególnie projekty, zakładają, że część uczniowskich działań będzie się odbywała samodzielnie, w grupach, często poza terenem szkoły, bez bezpośredniego (osobistego!) nadzoru nauczyciela. Choćby po to, by takie umiejętności samodzielnego działania w grupie wyrobić. Tymczasem w całej Polsce na obowiązkowych kursach BHP setki tysięcy nauczycieli są uczone, że nie ma nic gorszego niż nawet na chwilę spuścić oko z wychowanków, choćby byli już gimnazjalistami czy licealistami, a do szkoły i ze szkoły jeździli samodzielnie (!) godzinami przez milionowe miasto.
Zetknąłem się już nie raz na basenie z paniami nauczycielkami, które na polecenie dyrekcji szkoły, koniecznie musiały przejść razem z podopiecznymi chłopcami przez męską rozbieralnię i prysznic (szkoła wynajmowała tylko połowę basenu).
Co więcej – na tych kursach uczy się też, że jeśli np. twoi nastoletni wychowankowie na wycieczce zechcą sobie pograć w siatkówkę, a ty nawet przy tym będziesz, nie będąc nauczycielem WF, to i tak odpowiadasz za skutki, zawsze możliwych, nieszczęśliwych wypadków. Odpowiadasz, bo nie masz stosownych uprawnień do prowadzenia podobnych zajęć…
Dobrą ilustracją i przestrogą jest tu słynna sprawa Ani – samobójczyni z Gdańska, a dokładnie jej nauczycielki. Na polecenie dyrektora (!) zostawiła na część lekcji klasę nie małych dzieci przecież, ale 14-latków, by zająć się bodajże przygotowaniem apelu (a więc nie piciem kawy!). Komisja Dyscyplinarna przy kuratorze wymierzyła jej karę tylko o oczko niższą od usunięcia z zawodu.
Jest taka, skądinąd dość atrakcyjna i kształcąca, forma zajęć z WOS, zwana zwiadem społecznym. Uczniowie (czy harcerze – u nich ona też występuje) udają się grupami (czy zastępami), po uprzednim przygotowaniu, do wybranych instytucji i miejsc, by z różnych stron spojrzeć na jakiś społeczny problem, a następnie wymienić się swoimi obserwacjami z pozostałymi. Oczywiście nauczyciel może wspomagać fazę przygotowania i podsumowania, ale zwiadu grupy dokonują, o zgrozo, same… Co skądinąd jest dla uczestników bardzo rozwijającym doświadczeniem. Tylko jak ich tu samych puścić, jeszcze się któryś 17-latek poślizgnie na skórce od banana i kto będzie odpowiedzialny?…
W atmosferze, w której optymalne z punktu widzenia bezpieczeństwa nauczyciela, byłoby ubranie jego podopiecznych w kaftany bezpieczeństwa na czas pobytu w szkole, a praktycznie nawet wkręcenie żarówki wymaga odpowiednich, poświadczonych i zdobytych na szkoleniu uprawnień, trudno oczekiwać masowości wszelkich interesujących więc nieszablonowych działań, które nauczycielskie ryzyko odpowiedzialności czy choćby oskarżeń i śledztw znacznie zwiększają. Trudno też wykorzystywać inne, akurat dostępne zasoby, jak dodatkowe umiejętności i zainteresowania nauczyciela, wolontariuszy. Imprezy…
Kraje cywilizowane sobie z takimi sprawami radzą, my nie chcemy ich nawet dostrzegać…
IV. Motywacja
Według badań naukowców nawet krowa zwiększa wydajność mleka, gdy się do niej mówi po imieniu. Znając zwierzęta, to równie mocno zależy to od tego kto i jak owo imię wymawia. Dzieci i młodzież są o niebo wrażliwsi od krów, więc bezbłędnie odróżniają z jakim nastawieniem i z jakich pobudek nauczyciele i wychowawcy podejmują z nimi takie czy inne działania. Toteż, co jako doświadczony terapeuta J. Strzemieczny akurat wie doskonale, we wszystkich zawodach związanych z pomaganiem (a do takich należy zawód nauczyciela) najistotniejsza dla efektów (lub ich braku) jest wewnętrzna motywacja i przekonanie o sensie i słuszności tego co się robi!
Nauczyciele i uczniowie realizujący jakiś projekt z wewnętrznej potrzeby, bawiący się nim i zawartymi w nim możliwościami tworzenia i zostawiania swojego śladu w świecie, wyniosą z niego zupełnie coś innego niż odwalający nakazaną pańszczyznę, by ją „udokumentować” (to ważne, wręcz kluczowe słowo dla efektywności reform edukacyjnych ostatniego 10-lecia).
Nie wszyscy to niestety rozumieją – oto w niedawnym wywiadzie dla „GW” z red. Szackim prof. Czapiński postuluje ministerialny przymus grupowych form zajęć. Cóż za problem – parę plakatów wg instrukcji i pod kontrolą nauczyciela, parę zdjęć uśmiechniętych (na polecenie pedagoga) buź i grupowe działania mamy dla wizytacji udokumentowane…
Akurat polskie doświadczenie jest bardzo obfite – wszelkie próby przerabiania „zwykłych zjadaczy chleba” w „anioły” przy pomocy sprzecznych z tą „anielskością” narzędzi (czyli przymusu i manipulacji) kończą się zawsze skutkami przeciwnymi do zamierzonych.
Stanisław Lem poświęcił przynajmniej kilkanaście swoich kpiarskich utworów podobnym pomysłom. Szczególnie polecam „Altruizynę”. To miał być środek uwrażliwiający na cierpienie innych istot w bliskim otoczeniu. Potraktowany nim miał sam odczuwać ich ból, co, w założeniu, powinno spowodować erupcję chęci niesienia im pomocy. W rzeczywistości jednak kamieniami odganiano wszystkich cierpiących byle dalej od siebie (efekt malał z odległością)…
Nasz system edukacyjny jest obecnie w niespotykanym nigdy stopniu (nawet w PRL) nastawiony na drobiazgową, biurokratyczną kontrolę oraz wymuszanie od szkoły i nauczycieli już nawet nie działań, a ich odzwierciedlenia w dokumentacji. Reforma min. Hall pozostając w kręgu biurokratycznych instrumentów oddziaływania na szkoły i nauczycieli, a nawet wręcz zwielokrotniając ich rangę, niczego tu nie poprawi, a raczej wręcz przeciwnie.
Bo instrumenty są stare, choć pod nowymi nazwami! Wizytator będzie się teraz nazywał ewaluatorem, a rozszerzona instrukcja dla niego – standardami. W oparciu o tę instrukcję i tak oceni szkołę (widząc i nie widząc tego co zechce) jak do tej pory – zgodnie ze swoimi gustami oraz interesami czyli rzeczywistymi czy domniemanymi preferencjami szefa lub szefów. Kto i jak udowodni, że był nieobiektywny? Sama zaś instrukcja (przepraszam – standardy) – próba zadekretowania w szczegółach wizji pożądanej szkoły – jest znakomitym przepisem na edukacyjne potiomkinowskie wioski – trzeba mieć prawie autentyczny samorząd, prawie autentyczną Radę Rodziców etc. To prawie czyni jednak wielką różnicę…