© 2010-2015 Fundacja Humanites
Babcia Zofia, mama mojego taty, była niewysoka, pomarszczona i mówiła wiejską gwarą. Uczyła mnie liczyć po angielsku i niemiecku, bo w młodości wyjeżdżała do Ameryki i Niemiec za chlebem. Wszystkie jej opowieści chłonąłem jako dziecko, ale mało z nich pamiętam. Umarła, kiedy miałem 12 lat.
Dziadka Kazimierza babcia poznała w Ameryce, w Detroit, pod koniec XIX wieku, i tam wyszła za niego za mąż. Dziadek pracował w stalowni, a babcia w przędzalni. Opowiadała, że przy mechanicznych krosnach nieraz ciekła jej krew z palców i że była to robota wyjątkowo ciężka. Dlatego dom i gospodarstwo kupione za zarobione tam pieniądze nazywała „ciężką krwawicą”.
To był przełom XIX i XX wieku, dziadkowie pochodzili z chłopskich rodzin z Galicji, z okolic Rozwadowa. W zaborze austriackim był wtedy taki system dziedziczenia, że majątek rodziców dzieliło się równo na wszystkie dzieci, co z czasem doprowadziło do ogromnego rozdrobnienia ziemi i przeludnienia wsi. Toteż Galicja dostarczała
wielkie rzesze robotników niemieckim i amerykańskim fabrykom, a wyjazd za chlebem był jedynym sposobem zarobienia na zakup gospodarstwa w innym, mniej ludnym rejonie Polski.
Dziadkowie przenieśli się do naszej osady w roku 1920, razem z 18 innymi rodzinami.
Pod koniec pierwszej wojny światowej tamtejszy majątek ziemski nabył Stefan Wielowiejski i zapisał go w spadku swoim córkom, a te pod koniec 1920 r. postanowiły go sprzedać. Było tego 1500 mórg (ok. 750 ha), a nabywcami było 19 rodzin z Galicji, 41 z Lubelszczyzny oraz służba dworska. Dziadkowie kupili 10 mórg i 110 prętów i była to jedna z najmniejszych wykupionych działek.
Według rodzinnych dokumentów nabywcy majątku stali się też właścicielami dworu i zamieszkali w nim w czasie załatwiania formalności. Po podpisaniu umów
notarialnych wrócili w swoje rodzinne strony, by przywieźć dobytek i osiedlić się w nowym miejscu, a dwór przekazali gminie na cele szkolne.
Dziadkowie sprowadzili z okolic Rozwadowa swój niedawno zbudowany drewniany dom. Rozebrali go, załadowali na konne wozy i przewieźli do osady, gdzie stoi do dziś.
W nowym gospodarstwie dziadkowie zatrudnili parobka i podobno cieszyli się w osadzie poważaniem.
Wiem od naszego sąsiada, że w czasie II wojny światowej babcia uratowała wielu ludzi od kar administracyjnych, a nawet wywózki na roboty do Niemiec. Ponieważ znała niemiecki, wstawiała się za sąsiadami mającymi kłopoty z obowiązkowymi dostawami płodów rolnych u stacjonującego we dworze (czyli w szkole) komendanta garnizonu.
Inny nasz sąsiad z kolei opowiadał nam dzieciakom, że w czasie II wojny u babci w domu kwaterowali czasami żołnierze niemieccy, a niekiedy partyzantka. Zdarzyło się raz, że na dole w dużym pokoju na snopkach słomy spali Niemcy, a na strychu ukrywali się partyzanci. Na szczęście nie doszło do demaskacji.
Zbigniew Gajewski – z wykształcenia politolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Były pracownik naukowy UW, dziennikarz, redaktor i wydawca. Współtworzył m.in. dziennik Nowa Europa oraz miesięcznik Businessman Magazine, był dyrektorem wydawniczym czasopism Pani, Uroda, Kobieta i Życie. Od początku 2006 współpracuje z Konfederacją Lewiatan, gdzie jest zastępcą dyrektora generalnego. Organizator kampanii społecznych i promotor CSR oraz przedsiębiorczości, inicjator i dyrektor Europejskiego Forum Nowych Idei w Sopocie.
Tekst udostępniony za zgodą Pana Zbigniewa Gajewskiego.